Pojechałam z dzieciami do lasu na grzyby. Oczywiście nie było. Strzeliłam mini focha. Tak ogólnie. Głównie grzybom. No bo jak to! Ja przyjeżdżam a tu pustka. Nic. Zero. Tylko drzewa. Nawet olszówek, muchomorów. No! Totalna porażka. Jagody były i trochę borówek.
Po drodze mijalismy kilka wsi. Dam przykład jednej. Na kilkanascie "gospodarstw" 3 opustoszałe, rozpadające sie, jeden nowy dom, reszta to budownictwo z lat 50-70-tych nadgryzione zębem czasu. Dawne pola uprawne porośniete dziczkami sosnowymi. Jakiś koń, krowa. bocianie gniazdo. Żadnych upraw poza ogródkami przydomowymi. Smutna wieś bez życia. Tak to przynajmniej wyglądało z perspektywy autka.
Rozumiem mechanizm prywatyzacji, upadku przemysłu Made in Poland. Tego napisu na czymkolwiek już od lat nie widziałam zresztą. Ale nie ogarniam wsi i rolników. No jakoś w głowie mi się nie miesci, że i tam następuje zgon.
Przypominają mi się opowieści starszych jak to drzewiej bywało. Babina ze wsi, przez tydzień ciułała "dobra" - sery, masło, jaja by w dzień targowy bladym świtem albo i nocą na piechotę dostarczyć towar do miasta znajdującego się kilka, kilkanaście kilometrów dalej. Jak trafiła się podwózka to był raj.
Chłop był zobowiazany do dostarczenia odpowiedniej w zależności od areału ilości żywca. Za free. Lekko nie było. Mechanizacji nie było. Wszystko było robione " tymi ręcami".
Powoli i systematycznie dorabiali sie kosztem nieludzkich wyrzeczeń.
Przypominam sobie opowieści Mamy. O poworocie z "zachodu" gdy Dziadek kupił działkę i postawił "wstępny dom", w którym mieszkali. W pierwszym roku tak naprawdę to była duuża komórka, tj Szkielet obity deskami. Bez podłogi, ze studnią na podwórku. Moja wyobraźnia mnie zawodzi, gdy usiłuję sobie wyobrazić jak przetrwali zimę z dwójką dzieci.
Rok po roku powstawał domek. Dochodziły murowane ściany, podłogi, stacjonarne ogrzewanie.
Równolegle Dziadek pracował, sadził drzewa, uprawiał ogródek przydomowy, zajmował się domem. Schorowana Babcia nie opuszczała łóżka. W sezonie letnim sprzedawał wczasowiczom czereśnie, wiśnie. Jesienią, po pierwszych przymrozkach robił najlepsze na świecie powidła z węgierek. Nigdy nie narzekał, nie kwękał. Zawsze czymś zajęty obmyślał plany na później.
Trwali i wrastali w tworzącą się społeczność. Wspierali się wzajemnie, pożyczali sobie narzędzia, razem pracowali jak trzeba było. Obcy sobie bliscy. To była normalność. A dziś?
Moja ukochana Ciocia Frania, najstarsza z 7 rodzeństwa, w latach 50-tych, sama, z własnych zarobinych pieniędzy postawiła drewniany "bliżniak". Na własnej ziemi. Bez kredytów. Wtedy można było.
Urodzona w końcu XIXw nie dorobiła się emerytury. Żyła z zasiłku i pokatnego handlu na wsi, utrzymując siebie i rodziców. Wychowywała także mnie. Najlepszy, serdeczny człowiek wielkiego serca jakiego dane mi było poznać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz