Urodziny obchodziłam standardowo. Czyli nijako. Jechałyśmy do Dziadków, tam jakby przy okazji składano mi życzenia, dostawałam prezenty, najczęściej nietrafione i finito. Zaczęło boleć gdy koleżanka pochwaliła się że miała tort i świeczki.
Jakieś coś kwiknęło we mnie: - ja też chcę. Może być bez świeczek byle by był.
No i był. Za rok. Mama wyprodukowała. Śliczny, pyszny. Został tajemnie potem ukryty żebym się nie pochorowała z przejedzenia po czym szlag go trafił bo panował majowy upał a lodówki nie było. Szlag z kolei trafił mnie i wypięłam się na wszystkie torty świata, jakby one były czemuś winne co odbiło się potem rykoszetem na moich dzieciach. Tortów nie było ale panowała Babciowa kremówka.
Swego czasu na MTV oglądałam urodziny bachorów nababów h'amerykańskich. Świętowali różnie. 18-tkę, 16-tkę. Bez skrępowania informowali świat, oni i ich rodzice o kosztach imprezki. Średnia to jakieś 100000$. Oprócz mnóstwa prezentów od zaproszonych niepodzielnie panował wypasiony czterokołowiec.
Ciekawa jestem jak wyglądały ich wcześniejsze imprezki. Tak od pampersa do nastolatka. Oczami wyobraźni widzę stada klaunów, animatorów, nianiek, i innych Waniek-wstaniek z zaciśniętymi zębami chcących zadowolić stado rozpuszczonych bachorów. Co takie dzieciaki potem zadowoli? Jakie będą mieli pragnienia? I czy wogóle będą o czymś marzyć. Przecież zawsze, wszystko mieli na żądanie. Pewnie nawet nie musieli niczego artykułować. Bo rodzice z wyprzedzeniem wszystko skwapliwie dostarczali.
Tort mi się rzucił na mózg i do dziś go pamiętam. Czy konieczne do przetrwania były dla mnie kinderbale? Nie odpowiem na to pytanie bo nie wiem i nie zastanawiam sie nad tym. Miałam dość rozrywek na codzień. Próby zamknięcia mnie na podwórku i wszechogarniająca nuda wyzwalały we mnie mnóstwo pomysłów. Już jako totalny malec potrafiłam z niego zwiać. Wyobraźnia działała. Np. z narożnika siatki robiłam całkiem wygodną drabinę wsuwając patyki w oczka. Chwila moment i znikałam. Ze stadem rówieśników poznawaliśmy dalsze i bliższe okolice.
Każde zamknięcie powodowało u mnie coś w rodzaju klaustrofibii. Pewnie to uraz z okresu żłobka tygodniowego. Albo cecha osobnicza. W każdym razie do dziś odchorowuję każdą próbę zamknięcia w jakichkolwiek ramkach. Nawet wykonaną moją osobą.
A za oknem pachnie lipa. Kotolota dopiero teraz wstała, zaspała szpetnie. Powiedziała - Witaj - miźnęła się szybciorem, chwilunią przytuliła i poszła jeść. Pudło! Zapełnia kuwetę :D Chałupa z lekka odgruzowana po wczorajszym nieróbstwie, pranie się prze a je czekam aż hrabia z hrabiną oczęta otworzą. Boć juz pora. 10-ta na zegarze. Hrabina dziś będzie latać na odkurzaczu. A ja z przyjemnością będę ćwiczyła wyprost wskazującego palca. :D
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz