niedziela, 17 czerwca 2012

2m.

Choć czułam się jak worek wypełniony kamieniami i głowa zaczynała mnie boleć, zwlokłam Dziecię z wyrka
- Jak chcesz jeść to gazem, bo jadę na bazar. I pojechałyśmy.

Plan zasadniczy to nabyć mięcho. Kupiłyśmy. A po drodze wpadłam na genialny pomysł zrobienia kiełbasy. Własnoręcznie. Ma być czosnkowa, majerankowa, z gorczycą i w prawdziwym flaku. Kwestię nadziania go farszem pozostawiłam do rozstrzygnięcia potem.

Mięso było - flaka niet. Jedna budka-nie ma, w drugiej odsyłają do przypraw. Jakoś brak w tym logiki, ale idę. W przyprawach zafrasowany pan rozkłada bezradnie ręce, ale jak to facet - rację musi mieć, więc śle mnie do gościa z włosami do ramion.

Ok-iej - idę. Trafiam na owłosionego - ten uczciwie przyznaje się do braku wiedzy w tej dziedzinie. No i jestem w doopie.

Przecież nie będę pytała w każdej budce. I cud - klientka Owłosionego zna Flaka, tj miejsce gdzie on bywa. Grunt żeby był.

Był. Na metry. No, nie powiem co mi się w środku działo jak facet mi to zakomunikował. Wódz kamienna twarz byłam w każdym razie. Jeszcze tylko jakieś zielsko i do domu.

Ambitnie postanowiłam, że mięsko do kiełbachy będzie PO-KRO-JO-NE, żeby nie mieć skojarzeń ze sklepem. Kroiłam, siekałam, doprawiałam - Babcia miąchała, a Dziecię co chwila sięgało łapką po kawałeczek i wcinało surowe. Na patelni skwierczały zmielone. Nie mielone tylko ...? Chusteczka wie co? Wyciągłam  maszynkę do mielenia. Ostrze do kompetu z sitkiem tępe. Pożyczyłam od sąsiadki. To samo. Poleciałam do kolejnej. To samo. Zadzwoniłam do Teściowej. Zepsuta. No, jakieś fatum nad mielonym ciąży. Dziecię zaparło się i przecisnęło przez maszynkę porcję mięsa na kilka kotletów. No nie powiem, jak to coś wygladało. Kotlety smakowały i miały konsystencję pasztetu.

Przyszła kolej na flaka. Kiełbaśnicy nie posiadam. Część poranka spędziłam na poszukiwaniu lejka z SZE-RO-KIM ryjkiem. Brak.
Staję nad farszem kiełbasianym i kombinuję, kombinuję. Błądze wzrokiem po przydasiach. Jest!! Duża strzykawka. Obcięłam końcówkę z nasadką na igłę. Naciągnełam flaka i napycham, napycham. I wiecie co? Z drugiego końca wyłazi PRAW-DZI-WA kiełbasa. Mam jej 2 metry. Leży w lodówce. A ja znów kombinuję co zrobić z tą rozpustą? Cześć na pewno zamrożę. Część sprobuję jutro uwędzić w herbacie wędzonej. A część będzie pieczona na ognisku.

Resztę mięsa zamroziłam. Muszę odpowiednio się przygotować. Naostrzyć sprzęt.

Już planuję mini kiełbaski z chili. I świeżą kolendrą. I co tam mi imaginacja przyniesie. W kazdym razie mam pole do popisu. Mamunia pragnie metki. Jak znam siebie to ją zrobię. A co!

Muszę powiedzieć, a w zasadzie oddać sprawiedliwość Dziecięciu. Zakupy ważyły tak ze 20 kilosów a ja szłam z małą siatunią w łapie i butelką cieczy do picia. Każdą prośbę o uczciwy podział zakupów dziecko zbywało warczeniem. - Ty masz chory kręgosłup. A ja nie chcę żeby Cię bolał. No fakt. Zrypany mam. A przy noszeniu ciężkich rzeczy gdzieś mi coś uciska i oczy wyłażą wtedy na szypułkach i bolą okrutnie a wraz z nimi głowa. I kawałek dioptrii znów do przodu. No, ślepota mi się powiększa. Na deser dochodzi podduszenie. O podkurku w postaci mega mdłości nie wspominam. Szkoda, że to nie XXII wiek. Może jakieś tytanowe kregi by mi wstawili? Fajnie by było :D

Spotkałam gościa co tarę sprzedawał. Kupiłabym. Dla mnie jak znalazł. Ale za dużo chciał. W przyszłym tygodniu jedę do LM po przewody. Będę sama kładła. A co? Sąsiad elektryk zatwierdzi. :D

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz