Natchniona informacjami dotyczącymi komunii i widokiem dziewic w bieli wróciłam wspomnieniami do własnej. Czasy nieco odległe. Lekcje religii odbywały się w salkach przykościelnych. Zawsze to jakaś rozrywka i odmiana od szkoły. Mieszkałam ówcześnie w miejscowości podwarszawskiej. Droga do szkoły i na religię zawsze była urozmaicona. A to jechał wóz drabiniasty, więc można się było z tyłu podwiesić w nadziei na podwózkę licząc się z możliwością oberwania batem. A to jakiś nielubiany pies akurat biegł wzdłuż parkanu i ciągnąc patykiem po siatce mozna było doprowadzić go do furii :) A to na zakręcie drogi powstała po deszczu mega kałuża i już marzyliśmy o rzuceniu tornistrów, zajęciu odpowiedniej miejscówki, żeby robić masło. Młode nie znają takich przaśnych rozrywek. ( Wiecznie kontrolowane przez mamusie, nianie, babcie. Ze sterylnie czystymi łapkami i buźkami). Robienie masła polegało na wlezieniu gołymi stopami w odpowiednie miejsce na skraju kałuży i mieszaniu wody z błockiem do uzyskania jednolitej masy. Fantazja! :) Wyraz skupienia i błogości na opalonych pyszczkach - niezapomniany. A to jelonek - żuk - sunął po pniu sosny. A to wielkie czerwone lichy, długie na palec obrodziły niespodziewanie i dostarczały okazji do kontemplacji.
Ale wróćmy do komunii. Jakoś tak niespodziewanie zaczęły się przygotowania do onej. Nie bardzo wiedziałam w czym rzecz i po co? Fajnie było na lekcjach. Dostawaliśmy obrazki do pokolorowania, siostra coś tam mówiła, ale każde z nas było zajęte swoimi myślami. Nauczona pacierza nie bardzo rozumiałam, po co mi te wszystkie przykazania. Przecież wystarczy być dobrym. Nauka dziesięciorga niewątpliwie poszerzyła mój wachlarz czynów niecnych. Zrozumiałam dokładnie czym jest kradzież. Po pożyczeniu od koleżanki (bez wiedzy onej) lalki zostałam gruntownie zrugana na tę okoliczność i uświadomiono mi, że to właśnie kradzież. Doprowadzona do furtki pod srogim spojrzeniem Cioci pomaszerowałam oddać zabawkę. Zdarzenie było mocno przykre i upokarzające. Czerwona jak burak, z sercem walącym i gulą w gardle oddałam, przeprosiłam. No, nie powiem że było to przeżycie z rodzaju light. Nogi miałam jak z waty gdy wracałam do domu. I dotarło do małego łebka, że konsekwencje w przypadku popełnienia czynów powszechnie uznanych jako niewłaściwe są bardzo, ale to bardzo nieprzyjemne.
Ale wróćmy do komunii. W ramach sprawdzenia gotowosci do świadomego ( hihihih :)) przyjęcia się w szeregi dzieci Jezusowych testowano nas losowo z zakresu posiadanych wiadomości. Mnie przypadł właśnie pacierz, który w środku nocy, o północy wyrwana ze snu bym powiedziała. Tym razem, ponieważ było to na forum publicznym, klasowym, a i atmosfera była przygniatająca, zablokowało mnie totalnie. I milczałam jak głaz. Znów gula w gardle, miękkie nogi, no totalny paraliż ( powtórzyłam ten numer na jakiejś akademii przed całą szkołą i widownią gdy miałam recytować wiersz :)) Mimo wszystko zostałam dopuszczona do uroczystości. W tak zwanym międzyczasie jeździłam z Mamą do Warszawy, do cioci, na przymiarki. Była szyta kiecka komunijna. Też se wymyśliły. Krótka, do kolan, jakaś taka skromna, z perełkami pod szyją, niewielkimi bufkami, materiał gładki. Nikt mnie nie pytał o zdanie. A ja chciałam dłuuuugą, do kostek. Jak królewna. Z koronkami i wogóle. Taka baśniową. Buuu...
A potem nakręcono mi wałki na głowę. Następnego dnia rozkręcono, zrobiono kucyki z francuzami, ubrano w kieckę i pognano. Zjechało się trochę rodziny. Części nie znałam. Obcy. Dostałam złoty zegarek. Po jaką cholerę? Do dziś nie wiem! Ciepnęłam go na parapet, przebrałam się i zaczęła się część mniej oficjalna. Czyli wielke żarcie z dodatkiem %. Nudziłam się jak mops. Ale przeżyłam. Tę wiekopomną chwilę wspominam jako totalną nudę. Dorośli może dobrze się bawili ale ja nie. Z dzieciorów byli tylko 2 kuzyni. Grześ i Łódź. Smarkacze nudni wtedy. Spłoszeni i mało ogarnięci.
Dusza pogańska pragnęła wolności i przestrzeni. Marzyła o wyprawie na bagna po kaczeńce, obserwowaniu tłuczenia kartofli dla świń, budowaniu domów i szałasów na Piaskowej Górze, wizyt u strszych Państwa, którzy z Syberii przywieźli kozy i wspólnym ich wypasaniu, o kapieli w Świdrze, obserwowaniu żyjątek i nieżyjątek, pochówkach gołębi i organizowaniu im małego cmentarzyka, bujaniu się na chuśtawce zawieszonej na gruszy przed domem, wizytowaniu wysypiska śmieci w celach bliżej nieokreślonych, podchodach, grze w chłopka, ganianiu z okoliczną bandą smarkaczy na wyprawy bliższe i dalekie.
Codziennością wypełnioną pompowaniu wody ze studni i taszczeniu wiadra do domu, targaniem węgla z komórki, wylegiwaniu się latem w ogródku na słońcu, starannym określaniu ścieżek do chodzenia, żeby nie pogiąć trawy :), chodzeniu do sklepu po mleko z bańką, ostrzeżeniami " tylko nie kupuj jajek wapnowanych ", wyprawami na bazar, jazdy na cholernym samochodziku, który najpierw nie dawał ruszyć się z miejsca a potem obijał kolana, nauki jazdy na męskim rowerze z ramą :), wpadaniu na chwilę do domu, żeby ukroić pajdę chleba, pokropić ją wodą, posypać cukrem i pognać dalej przed siebie.
Codziennością bez marzeń, bo każde było do spełnienia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz