środa, 16 maja 2012

Kiedy jestem smutna, tak do łez powtarzam jak mantrę moje magiczne-nie magiczne słowa i powraca uśmiech i pogoda ducha.

Dziś błękitnie, wonnie i krakliwie. Osiedlowe wroniszcza od rana oznajmiają wszem i
wobec o panowaniu nad tym terytorium. Zarazy zaczynają o świcie, i sen się kończy..Ale nie mam im tego za złe. Luuubię wrony. Można rzec, że kocham. Rozczulają mnie i budzą swego rodzaju tkliwość. To efekt podglądactwa ubiegłorocznego. Miałam szczęście, że założyły gniazdo vis a vis mojego balkonu. Rozmnożyły się. Najpierw były małe różowawe łebki sterczące wśród patyków gniazda. Łebki z żółto-pomarańczowymi dziobami, karykaturalnie wielkimi. Taka tarcza strzelnicza dla rodziców. Potem szare łysolki podskakiwały niecierpliwie na przylot rodziców. Wreszcie opierzone maluchy zaczęły wypływać z gniazda, aż w końcu odfrunęły.
Ale nie za samą obecność pokochałam te kraczory. Nie za chrypliwe wrzaski. To jakaś solidarność wkradła się i skradła moje serce. Identyczność zachowań rodzicielskich i opiekuńczych. Tkliwość i czułość z jaką starsi otaczali maluchy była tak niezwykła. Tak bardzo ludzka.. Troska i miłość – czułość i delikatność – tkliwe, szeptane rozmowy uwiodły mnie i zauroczyły.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz