Dziś błękitnie, wonnie i krakliwie. Osiedlowe wroniszcza od rana oznajmiają wszem i
wobec o panowaniu nad tym terytorium. Zarazy zaczynają o świcie, i
sen się kończy..Ale nie mam im tego za złe. Luuubię wrony. Można rzec,
że kocham. Rozczulają mnie i budzą swego rodzaju tkliwość. To efekt podglądactwa ubiegłorocznego.
Miałam szczęście, że założyły gniazdo vis a vis mojego balkonu.
Rozmnożyły się. Najpierw były małe różowawe łebki sterczące wśród
patyków gniazda. Łebki z żółto-pomarańczowymi dziobami, karykaturalnie wielkimi. Taka tarcza
strzelnicza dla rodziców. Potem szare łysolki podskakiwały niecierpliwie
na przylot rodziców. Wreszcie opierzone maluchy zaczęły wypływać z
gniazda, aż w końcu odfrunęły.
Ale nie za samą obecność pokochałam te kraczory. Nie za chrypliwe
wrzaski. To jakaś solidarność wkradła się i skradła moje serce.
Identyczność zachowań rodzicielskich i opiekuńczych. Tkliwość i czułość z
jaką starsi otaczali maluchy była tak niezwykła. Tak bardzo ludzka..
Troska i miłość – czułość i delikatność – tkliwe, szeptane rozmowy
uwiodły mnie i zauroczyły.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz