Wróciłam wczoraj z pracy padnięta jak pies Pluto. Rano - masakra. Zero kontaktu ze światem. Zesztywniała, obolała. No. rozpacz w ciapki. Nie dam rady, nie wstanę, żegnaj świecie... Z godziny na godzinę było lepiej, ale nie wystarczająco, żebym mogła podnieść odwłok i pójść do pracy. Tam musi być pełna dyspozycyjność. A ja - mniej niż zero. Zebrałam w końcu swoje szczątki w jeden w miarę spójny kawałek i wykonałam telefon do manaGarki. Ufff... moge przyjśc nawet 2-3 godziny później, byle bym była. Beze mnie klapa. Te 2 godziny pozwoliły mi stanąc na nogi. A w pracy śmigałam już jak nówka sztuka. Wieczorem naszła mnie chcica na Gin z Tonikiem. Mmmmmm... balsam na mą duszę. Tego mi było trzeba. Paszcza już do końca pracy mi się nie zamykała. Izka stwierdziła, że powinnam napisać książkę, tak ciekawe mam wspomnienia. Wspomnienia ma każdy. Można pisać o wszystkim. O chorobach, katastrofach. Ja wybieram te majmilsze. Najbliższe memu sercu. Choć nie powiem. Jak mi coś dolega, coś mnie gryzie - wyrzucę to z siebie. Dzięki CI Bartuś. Gin z Tonikiem to jest to!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz