tak sie mówiło o nich. ojciec z matką i trzech braci. trzech zatwardziałych kawalerów zatwardziałych koniarzy.
pętałam się czasem po ich podwórku, gdy z jakiegoś powodu zostałam wyautowana z dzikiej bandy.
szlam od furtki ku domowi ostrożnie stąpając bosymi stopami. dokoła same sosny masztowe. ocalałe cudem z wojny, nawet nie draśnięte.
czy będzie co robić mówiły drzwi. jeśli zamknięte, to powrót. jeśli otwarte to dla mnie zaproszenie. czy ja pytałam czy mogę wejść? nigdy. zawsze było- o jesteś. chyba troche oczekiwana. i zaraz zaglądałam w sagany na kuchni, co też tam się pichci dla zwierzaków. z niecierpliwością czekałam aż dojdą kartofle dla świń, sagan stanie na stopniu, p.mrowkowa przysiądzie na progu i iubijakiem zacznie je rozdrabniać. trenowałam refleks wyciagając pomiędzy jednym a drugim uderzeniem kartofel. obierałam szybko gorąca kulke parząc sobie ręce by zdążyć capnać kolejny, nienaruszony. obtłuczone to już nie to. asystowałam przy wydawaniu brei świniom. przy robieniu jej, przy dodawaniu poszczególnych składników. były różne w zależności od pory roku. ale podstawa to ziemniaki, mleko i zmiażdżone żyto. latem dochodziło zielone. pokrzywy, trawa, chwasty. mrówkowa zawsze w spódnicy, chustka na głowie, latem boso. stopy zrogowaciałe, pokryte kurzem, ręce pokryte sękami arterii. wiecznie w ruchu. co dzień rano przynosiła nam mleko w bańce. co dzień wyganiała krowy na pastewnik. czasem wg grafika cale dnie spędzała nad rzeką pilnujac krów i gęsi. kiedyś też stado świń wędrowało z bydłem. wszystko razem, w kupie.
mrówka rano zaprzęgał konia do wozu i znikał na całe dnie razem z chłopakami. wracali umordowani, zakurzeni, spaleni słońcem, milczący. czasem pochmurni, zatopieni w mrocznych myślach otulających ich swym kokonem. bez słów zwlekali się z wozu, wyprzęgali, naciagali wodę, poili, worek z owsem zabierali spod pyska. szli mroczni, sterani do domu. w ciszy siegali do miski. skrobali z namaszczeniem, nasycali się. czas na resztę bedzie. na ochędożenie się, na papuerosa, na nieśpieszne przerzucanue myśli.tylko raz widziałam ich rozbawionych, gdy jako matka dziecku trafiłam na nich przy odbieraniu mleka. siedzieli we trzech, jak zwykle orzy kuchni i kurzyli, dalej mroczni z wyglądu ale z jakąś iskrą życia. wlazłam swoim zwyczajem. -dobry, jestem lu. błysk w oku i poczułam sie mało komfortowo.. no tak, tak to tak. i to był mój ostatni raz u mrówków. matka jeszcze żyła, ojciec już nie. drobny, spokojny, zakochany w koniach jak i synowie. patrzący nie tylko na pokrój ale charakter. jego były po prostu miłe. synowie kochali wariatow. co jeden to gorszy. gnida kobyla mało mnie nie zabiła. kary ogier to furiat. ojciec z matką nie pidchodzili do niego, tylko chłopaki. krótko był. cudnej urody był. i dobrze, że się skończył, bo to dyjabeł był. szatan nie koń.
no i tak. byli mrówki i nie ma. działka podzielona, nowe domy. została tylko stodoła z tamtych czasów. przyszło nowe
pętałam się czasem po ich podwórku, gdy z jakiegoś powodu zostałam wyautowana z dzikiej bandy.
szlam od furtki ku domowi ostrożnie stąpając bosymi stopami. dokoła same sosny masztowe. ocalałe cudem z wojny, nawet nie draśnięte.
czy będzie co robić mówiły drzwi. jeśli zamknięte, to powrót. jeśli otwarte to dla mnie zaproszenie. czy ja pytałam czy mogę wejść? nigdy. zawsze było- o jesteś. chyba troche oczekiwana. i zaraz zaglądałam w sagany na kuchni, co też tam się pichci dla zwierzaków. z niecierpliwością czekałam aż dojdą kartofle dla świń, sagan stanie na stopniu, p.mrowkowa przysiądzie na progu i iubijakiem zacznie je rozdrabniać. trenowałam refleks wyciagając pomiędzy jednym a drugim uderzeniem kartofel. obierałam szybko gorąca kulke parząc sobie ręce by zdążyć capnać kolejny, nienaruszony. obtłuczone to już nie to. asystowałam przy wydawaniu brei świniom. przy robieniu jej, przy dodawaniu poszczególnych składników. były różne w zależności od pory roku. ale podstawa to ziemniaki, mleko i zmiażdżone żyto. latem dochodziło zielone. pokrzywy, trawa, chwasty. mrówkowa zawsze w spódnicy, chustka na głowie, latem boso. stopy zrogowaciałe, pokryte kurzem, ręce pokryte sękami arterii. wiecznie w ruchu. co dzień rano przynosiła nam mleko w bańce. co dzień wyganiała krowy na pastewnik. czasem wg grafika cale dnie spędzała nad rzeką pilnujac krów i gęsi. kiedyś też stado świń wędrowało z bydłem. wszystko razem, w kupie.
mrówka rano zaprzęgał konia do wozu i znikał na całe dnie razem z chłopakami. wracali umordowani, zakurzeni, spaleni słońcem, milczący. czasem pochmurni, zatopieni w mrocznych myślach otulających ich swym kokonem. bez słów zwlekali się z wozu, wyprzęgali, naciagali wodę, poili, worek z owsem zabierali spod pyska. szli mroczni, sterani do domu. w ciszy siegali do miski. skrobali z namaszczeniem, nasycali się. czas na resztę bedzie. na ochędożenie się, na papuerosa, na nieśpieszne przerzucanue myśli.tylko raz widziałam ich rozbawionych, gdy jako matka dziecku trafiłam na nich przy odbieraniu mleka. siedzieli we trzech, jak zwykle orzy kuchni i kurzyli, dalej mroczni z wyglądu ale z jakąś iskrą życia. wlazłam swoim zwyczajem. -dobry, jestem lu. błysk w oku i poczułam sie mało komfortowo.. no tak, tak to tak. i to był mój ostatni raz u mrówków. matka jeszcze żyła, ojciec już nie. drobny, spokojny, zakochany w koniach jak i synowie. patrzący nie tylko na pokrój ale charakter. jego były po prostu miłe. synowie kochali wariatow. co jeden to gorszy. gnida kobyla mało mnie nie zabiła. kary ogier to furiat. ojciec z matką nie pidchodzili do niego, tylko chłopaki. krótko był. cudnej urody był. i dobrze, że się skończył, bo to dyjabeł był. szatan nie koń.
no i tak. byli mrówki i nie ma. działka podzielona, nowe domy. została tylko stodoła z tamtych czasów. przyszło nowe
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz