pierwsze 10 lat
drewniany domek z ogródkiem i jak to się dziś mówi, bez wygód. woda w pompie na dworzu, drewniany kibelek pod płotem, dwie komórki. w jednej węgiel, druga zamknięta na głucho od lat. domek szeregowy jakby. użytkowany nami to pokój z kuchnią, sionka i weranda. w sionce " zagroda" dla węgla z jednej strony, z drugiej szafka na szpargały i nieodzowne, awaryjne wiadro na czas zimy. kuchnia z kredensikiem, miską na stelażu i kuchnia węglowa. pod ścianą metalowe łóżko na sprężynach, szafa. w dużym pokoju tapczan, drewniane łóżko z siennikiem z siana, oktągły stół pokryty obrusem robionym na szydełku, przepastna trzydrzwiowa szafa z lustrem, kredens i piec. to był mój dom. najlepszy, najbezpieczniejszy. latem słońce zalewało światłem najpierw ogromne paprocie, potem stół, by wieczorem, przed zachodem przeciskać sie przez gałęzie i okna ganku i znów przeglądać kąty w pokoju. z tego okresu został nawyk noszenia kapci. dywan nie chronił przed zimnem.
pamiętam ogromne kwiaty malowane mrozem na szybach, obłędne burze, których panicznie bała się mama i ciocia i szeptem, żarliwie odmawiane modlitwy. pamiętam zapach jabłek pieczonych na piecu, i ciasta drożdżowego, ciocine korale, oszczędną sieć kabli elektrycznych puszczonych wierzchem i ściany we wzorkach wałkowych. poranny szczęk fajerek na kuchni, skrobanie szufelki przy wybieraniu popiołu i lekuchny trzask rozpalającego się ognia. ulęgałki, darcie pierza na puch, bo potrzebna była poduszka, rower tatusia, jego ogromniadte buty kurzące się na półce. zacny numer51. kilim wiszący nad tapczanem z obrazkiem św Antoniego i idealnie zaścielone pieżyną łóżko cioci z nieodzowną lalką cyganka w kolorowej kiecce. pamiętam serdak kupiony mi gdzieś na odpuście, wyszywany kolorowymi paciorkami ze wstążkami na ramionach i korale do niego. pranie we frani, tran codzienny łychą podawany. latem trawa do kolan, zimą śnieg po pas, pompowanie wody do wiadra i dzielne taszczenie do domu-pacz ciocia jak ci pomagam, jaka jestem dzielna, noszenie węgla w węglarce i najfajniejsze, rozbijanie młotem wielkich grud, dziwienie sie na coroczny zagonek dratków, wizytu u wujostwa ze płotem i podglądanie świń w chlewiku, tudzież obieranie Asa z pcheł wielkich jak biedronki.straszenie szczurem listonosza, ganianie bez limitu po laskach, pastwisku, chlapanie się w rzece, napychanie czereśniami u dziadków, nieosfojeni choroby babci, szybki krok dziadka zmuszajacy do biegu, maszyna poniemiecka do wyrobu cegieł, wagi szalkowe i ciężarki różnej maści, wielki druciany kosz na ziemniaki i ziemianka z robalami.
samotne życie małej dziewczynki z dwiema wdowami. życie bez zakazów i ograniczeń z ciocią, z mamą już gorzej. manto obowiązkowo, strojenie, wyjazdy do dziadków nr II, gdzie muuuda kosmiczna. czasem rozrywka pt pójdźmy po ciastka na po obiedzie i nigdy takiego, które by mi smakowało. mieszkanie jak małe muzeum. i z takim samym zakazem dotykania eksponatów. i niezaspokojone zdziwienie. powroty nocą, w półśnie drepcząca obok mamy w ciemności rozświetlonej czasem blaskiem księżyca. częściej bez. i bez latarki. bo i po co. znany byl każdy fragment, zakręt, nierówność.
dom bez zwierzaków- do czasu. uratowana mną kocia mama z córką była krótko, wyjechała na wieś. przygarnięta mną suczka też dostała eksmisję. na dłużej, na lata ostał się mruczek. mój łup. moje zwycięstwo. czarny z niebieskimi ślepiami. dobry, miły, cierpliwy kot. kochany przez wszystkich.
były też kozy. sąsiadów z odali. z metalowymi dzwonkami. ich dźwięk wyganiał mnie z domu. łaziłam z nimi po krzaczorach, podtykałam gałązki, liście chcąc się przypodobać. głaskałam niecierpliwe, twarde głowy, kościste grzbiety, szorstką, sztywną sierść. jedyna wśród dziesiątków dzieci znajdowałam przyjemność w byciu wśród nich. i i
drewniany domek z ogródkiem i jak to się dziś mówi, bez wygód. woda w pompie na dworzu, drewniany kibelek pod płotem, dwie komórki. w jednej węgiel, druga zamknięta na głucho od lat. domek szeregowy jakby. użytkowany nami to pokój z kuchnią, sionka i weranda. w sionce " zagroda" dla węgla z jednej strony, z drugiej szafka na szpargały i nieodzowne, awaryjne wiadro na czas zimy. kuchnia z kredensikiem, miską na stelażu i kuchnia węglowa. pod ścianą metalowe łóżko na sprężynach, szafa. w dużym pokoju tapczan, drewniane łóżko z siennikiem z siana, oktągły stół pokryty obrusem robionym na szydełku, przepastna trzydrzwiowa szafa z lustrem, kredens i piec. to był mój dom. najlepszy, najbezpieczniejszy. latem słońce zalewało światłem najpierw ogromne paprocie, potem stół, by wieczorem, przed zachodem przeciskać sie przez gałęzie i okna ganku i znów przeglądać kąty w pokoju. z tego okresu został nawyk noszenia kapci. dywan nie chronił przed zimnem.
pamiętam ogromne kwiaty malowane mrozem na szybach, obłędne burze, których panicznie bała się mama i ciocia i szeptem, żarliwie odmawiane modlitwy. pamiętam zapach jabłek pieczonych na piecu, i ciasta drożdżowego, ciocine korale, oszczędną sieć kabli elektrycznych puszczonych wierzchem i ściany we wzorkach wałkowych. poranny szczęk fajerek na kuchni, skrobanie szufelki przy wybieraniu popiołu i lekuchny trzask rozpalającego się ognia. ulęgałki, darcie pierza na puch, bo potrzebna była poduszka, rower tatusia, jego ogromniadte buty kurzące się na półce. zacny numer51. kilim wiszący nad tapczanem z obrazkiem św Antoniego i idealnie zaścielone pieżyną łóżko cioci z nieodzowną lalką cyganka w kolorowej kiecce. pamiętam serdak kupiony mi gdzieś na odpuście, wyszywany kolorowymi paciorkami ze wstążkami na ramionach i korale do niego. pranie we frani, tran codzienny łychą podawany. latem trawa do kolan, zimą śnieg po pas, pompowanie wody do wiadra i dzielne taszczenie do domu-pacz ciocia jak ci pomagam, jaka jestem dzielna, noszenie węgla w węglarce i najfajniejsze, rozbijanie młotem wielkich grud, dziwienie sie na coroczny zagonek dratków, wizytu u wujostwa ze płotem i podglądanie świń w chlewiku, tudzież obieranie Asa z pcheł wielkich jak biedronki.straszenie szczurem listonosza, ganianie bez limitu po laskach, pastwisku, chlapanie się w rzece, napychanie czereśniami u dziadków, nieosfojeni choroby babci, szybki krok dziadka zmuszajacy do biegu, maszyna poniemiecka do wyrobu cegieł, wagi szalkowe i ciężarki różnej maści, wielki druciany kosz na ziemniaki i ziemianka z robalami.
samotne życie małej dziewczynki z dwiema wdowami. życie bez zakazów i ograniczeń z ciocią, z mamą już gorzej. manto obowiązkowo, strojenie, wyjazdy do dziadków nr II, gdzie muuuda kosmiczna. czasem rozrywka pt pójdźmy po ciastka na po obiedzie i nigdy takiego, które by mi smakowało. mieszkanie jak małe muzeum. i z takim samym zakazem dotykania eksponatów. i niezaspokojone zdziwienie. powroty nocą, w półśnie drepcząca obok mamy w ciemności rozświetlonej czasem blaskiem księżyca. częściej bez. i bez latarki. bo i po co. znany byl każdy fragment, zakręt, nierówność.
dom bez zwierzaków- do czasu. uratowana mną kocia mama z córką była krótko, wyjechała na wieś. przygarnięta mną suczka też dostała eksmisję. na dłużej, na lata ostał się mruczek. mój łup. moje zwycięstwo. czarny z niebieskimi ślepiami. dobry, miły, cierpliwy kot. kochany przez wszystkich.
były też kozy. sąsiadów z odali. z metalowymi dzwonkami. ich dźwięk wyganiał mnie z domu. łaziłam z nimi po krzaczorach, podtykałam gałązki, liście chcąc się przypodobać. głaskałam niecierpliwe, twarde głowy, kościste grzbiety, szorstką, sztywną sierść. jedyna wśród dziesiątków dzieci znajdowałam przyjemność w byciu wśród nich. i i
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz