ślczna pogoda choć powietrze nieco ostre.Słoneczko świeci więc szkoda marnować dnia. piesy pod pachę i w pole, między bruzdy.
punkt pierwszy-metro. jakoś mi tak byle jak. słabo. nic nie mówię, bo i po co. najwyżpej będą mnie reanimować. piżgoprądy na każdej stacji.
punkt drugi-kabaty. dalej goownianie się czuję. ale słowo się rzekło. najwyżej.... manualnie.
piesy za tescu luzem puszczone. gnają wespół-zespół. drab ucieka, alaska go goni i podgryza co wpadnie w dziób. to karczysko, to łapy. mordy im się śmieją.alasia w ferworze nie zauważa zmiany otoczenia wpatrzona w ojca
.
droga przez las jakoś szybko minęłą.moje raciczki dzielnie się trzymają. samopoczucie lepsze. ludzi masa. na rowerach, piechotą. solo, w parach, doczepieni do wózków, grupki wzajemnej adoracji.
dotarłyśmy na polanę po drodze mijając jeszcze prawie gołe pola poprzecinane miedzami.
i tu miały trafić fotki wykonane tabletem, ale wstawianie zdjęć chwilowo mnie przerosło. a urządzenie nastawione jest na robienie samoj...k. więc widoki były nieszczególnie piękne artystycznie. z kawałkiem mojego ucha lub okularów.:
a na polanie piekło i gomoria.
tysiąc luda to mało. ludzie duże, małe, psy duże, małe. rowery różnej maści i wózki też. siedzą dupnie glebą, na pniach, stołkach, fotelach, ławach a po wszystkim snuje się miks dymu z ognisk i grillów.
stada desperatów przeczesują krzaczory w poszukiwaniu suszu, bardziej leniwi pazurami wydrapują z ziemi resztki kory. wrzaski, muzyka, śmiechy, płacz umordowanych dzieci. nic tylko spi... a oni siedzą i naturzą się.
minęłyśmy upiorne miejsce, uwolniłyśmy psa owiniętego smyczą, pozdrowiłyśmy pana Rozmusa, pożarłyśmy po trutce na szczury czyli hot dogu i zwiałyśmy z parku rozpusty w bardziej ustronne okolice.
przyszedł czas na krótki reset bo ledwie lazłam.
padłam pod pierwszym lepszym drzewem spiąwszy najpierw jedną smyczą oszołomy. padłam pod uschniętym. szczęściem przed oczami miałam brzozy i sosenki. rękę przeszywały dziesiątki ukłuć igiełek. najszło mnie bowiem na zrywanie pokrzywy. herbatka może czy cóś?
padłam, powstałam i dopadłam pędy sosny. napawałam się cudną wonią żywicy i czułam jak cały roztelep, nerwy powoli ze mnie schodzą. ale jeszcze długa droga przedemną. nerwy mam napięte do ostateczności. byle drobiazg wyprowadza mnie z równowagi.
punkt pierwszy-metro. jakoś mi tak byle jak. słabo. nic nie mówię, bo i po co. najwyżpej będą mnie reanimować. piżgoprądy na każdej stacji.
punkt drugi-kabaty. dalej goownianie się czuję. ale słowo się rzekło. najwyżej.... manualnie.
piesy za tescu luzem puszczone. gnają wespół-zespół. drab ucieka, alaska go goni i podgryza co wpadnie w dziób. to karczysko, to łapy. mordy im się śmieją.alasia w ferworze nie zauważa zmiany otoczenia wpatrzona w ojca
.
droga przez las jakoś szybko minęłą.moje raciczki dzielnie się trzymają. samopoczucie lepsze. ludzi masa. na rowerach, piechotą. solo, w parach, doczepieni do wózków, grupki wzajemnej adoracji.
dotarłyśmy na polanę po drodze mijając jeszcze prawie gołe pola poprzecinane miedzami.
i tu miały trafić fotki wykonane tabletem, ale wstawianie zdjęć chwilowo mnie przerosło. a urządzenie nastawione jest na robienie samoj...k. więc widoki były nieszczególnie piękne artystycznie. z kawałkiem mojego ucha lub okularów.:
a na polanie piekło i gomoria.
tysiąc luda to mało. ludzie duże, małe, psy duże, małe. rowery różnej maści i wózki też. siedzą dupnie glebą, na pniach, stołkach, fotelach, ławach a po wszystkim snuje się miks dymu z ognisk i grillów.
stada desperatów przeczesują krzaczory w poszukiwaniu suszu, bardziej leniwi pazurami wydrapują z ziemi resztki kory. wrzaski, muzyka, śmiechy, płacz umordowanych dzieci. nic tylko spi... a oni siedzą i naturzą się.
minęłyśmy upiorne miejsce, uwolniłyśmy psa owiniętego smyczą, pozdrowiłyśmy pana Rozmusa, pożarłyśmy po trutce na szczury czyli hot dogu i zwiałyśmy z parku rozpusty w bardziej ustronne okolice.
przyszedł czas na krótki reset bo ledwie lazłam.
padłam pod pierwszym lepszym drzewem spiąwszy najpierw jedną smyczą oszołomy. padłam pod uschniętym. szczęściem przed oczami miałam brzozy i sosenki. rękę przeszywały dziesiątki ukłuć igiełek. najszło mnie bowiem na zrywanie pokrzywy. herbatka może czy cóś?
padłam, powstałam i dopadłam pędy sosny. napawałam się cudną wonią żywicy i czułam jak cały roztelep, nerwy powoli ze mnie schodzą. ale jeszcze długa droga przedemną. nerwy mam napięte do ostateczności. byle drobiazg wyprowadza mnie z równowagi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz