Ponieważ nie uważam przodków za debili, a woda sama płynie, postanowiłam zrobić "zbiornik" na wodę i kanały "nawadniające".
A wygląda to tak:
Zaczęło się od tego, że zawsze pod furtką stała woda. Kalosze były niezbędne żeby wyjść na ulicę, więc pierwsze co zrobiłam przy pierwszym deszczu to doprowadziłam wodę na trawnik. Trawnik to zbyt wysublimowane nazwa, ale niech tam!
Latem przy ulewach z bólem serca patrzyłam na te hektolitry wody znikające bezproduktywnie.
Wąż strażacki odpadł, duże zbiorniki na wodę też z racji kosztów i zbędnego zagracania działki.
Nic mi nie przychodziło do głowy, zresztą były upały i ledwo żyłam.
Aż tu nagle - chuja! Mam to!
Przypadkiem. A wzięło się to z kopania krzywej grządki.
Dokopałam się do piasku. Młąda trochę go nazbierała pod wiatą, wiadomo - przyda się - i powstał dół. I co z tym pasztetem? Najpierw chciałam po prostu zasypać do głębokości dna grządki.
No ale po co dokładać sobie roboty. I tak powstał zbiornik wodny. Z lekka przesypywane ziemią gałązki i liście. I tak zostanie.
A co z kanalizacją, rowem nawadniającym?
Między grządkami będą przęsła z gałęzi i liści. Najgrubiej jak się da.
Te przęsła jednostronnie będą połączone z wodą lecącą z dziurawych rynien. Tu znów będzie rowek solidnie wypełniony drzewem i jego odpadami. Wszystkie te cieki wodne przykryję żwirem i lekko ziemią. Może dam trochę keramzytu? Jak myślicie?
Planuję to zrobić wszędzie tam gdzie są grządki. W ten sposób zachowam wilgoć w ziemi.
Dla jasności. Grządki to przekładniec celulozowo- ziemny.
Czyli kombinuję jak koń pod górę by latem nie podlewać, by się nie narobić.
Wystarczy ten rok.
I tak jestem miszczem świata. Miesiąc robić takie coś?
Ale co tam!