czwartek, 11 czerwca 2015

życie na maxa

gdzieś usłyszałam, że Pan Bóg daje nie to co chcemy, a to co jest nam potrzebne. czasem jedno z drugim się łączy i wtedy jest dobrze.
w pokorze, znając nieco desideratę, uznałam, że mam to co mi potrzebne. a w zasadzie nie mam. prawie.
pogodziłam się. moje drobiazgi + emerytura mamy muszą wystarczyć.
bo kiedy masz za sobą ścianę, możesz iść tylko do przodu.

kiedyś pisałam, że nie stać mnie na leki. jeden na miesiąc to bodaj 80 zł, na osteoporozę 1 tabletka raz w miesiącu 30 zł. sori :(

to zmusiło mnie do zastanowienia się i podjęcia decyzji.

lepiej na piekarza niż na lekarza.

stołuję się na bio. głównie warzywa, jajka, śmietana, bezgluty, słoninka. wycwaniłam się i w odrzutach znajduję mega warzywa za free. a to jest mega oszczędność.
płyn uniwersalny nie jest tak uniwersalny jak by mogło się zdawać. średni raczej i mało wydajny.

z normalnych sklepów korzystam by kupić srajtaśmę, chusteczki i to chyba wszystko.
efekt?
czuję się coraz lepiej. gotowanie sprawia mi dużo radości. kolorystyka, smak, łączenie składników. radocha nieziemska. to jak odkrywanie nowego świata.
odpadowe, świeże liście brokuła zamieniłam w koktail chlorofilowy. jedni piją jęczmień, ja liście. smak, hm... pomyślmy... nie dla smakoszy.

w sobotę wyjazd do góry kalwarii na odpust św. Antoniego, a potem, jeśli stiopy i głowa będą uprzejme pobuszujemy po okolicy w poszukiwaniu ziół na herbatki.

nie mogę się doczekać sezonu na dynie. w głowie mam mega przepis na słodkość dyniową, kandyzowaną.

w zasadzie nic się nie dzieje. siedzę w domu, raduję się gotowaniem, praniem, sulejmana nie oglądam. zabrali. czekam na posty leniwego ścibora ;).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz