piątek, 6 marca 2020

Śmietnik myślowy

Coraz częściej spotykam się w różnych miejscach z radami, które mnie do furii doprowadzają.
Np. Masz depresję - weź się za robotę
                                   - to demon
                                   - koniecznie
gzorcyzmy.

Czy to pokłosie wyznania jedynego, czy radia  pod wezwaniem, nie wiem.
Nie byłam w Częstochowie i na kolanach nie błagałam o uzdrowienie. Co to za wiara, co to za potrzeba - obustronne - poniżenia .
Czy Bóg tak chce?
Jaki bóg może tak chcieć? Czy Bóg?
Dla mnie On jest przyjacielem, który podnosi z kolan, dodaje sił.
Są i inni. Nie bogowie a nasi zmarli. Mniej lub bardziej obecni w życiu.
Czasem czujemy ich obecność, czasem przychodzą we śnie. Np dzieci, dziadkowie.
Od kiedy przestałam brać leki nie śnię. Znów po zamknięciu oczu widzę czerń, nie potrafię spokojnie zasnąć. Ale nic dziwnego. Mało ruchu, żadnego prawie wysiłku to i nie ma dobrego snu.
Ale do początku.
Ostatnie dni były okropne. Bezwład, ból głowy. Słońce w mieszkaniu doprowadza mnie do szału. Nigdy go nie lubiłam w nadmiarze.
Niebo z chmurami, obłoczkami - fajnie.
Zachmurzenie z lekkim wiaterkiem latem - super. Byle nie żar z nieba, byle nie totalny błękit nad głową. Nie lubię i już.
Widzę co robi, jak pali, wypala rośliny, jak skręcają się pod wpływem jego promieni. Tego nie było. Były upały, liście więdły, ale nie były wręcz spalone. Najgorsze jest przed zachodem, gdy już się chyli nad ziemią.
Niepokoi wiele spraw. Sprawia, że znika wewnętrzna równowaga. I nie ma bata, żadna terapia nie pomoże, gdy dzień po dniu, od świtu - toksyny zapychają perspektywę.
Żeby mieć trochę spokoju ulokowałam się w łazience ale i tak babelot tu dociera. Siądzie obok na kiblu i nadaje.
Ja rozumiem - starość, niepogodzenie.
Nie rozumiem ciągłego rozdrapywania tego co było, jakby masochistycznego. Nurzania się we wszystkim co przykre, nie do cofnięcia. Nic pozytywnego - jakby całe jej życie było pasmem udręk. I tym częstuje od świtu i rozpiernicza mnie psychicznie.
Dzień po dniu.
I wszystko mi się rozpada. Wszystko bierze w łeb.
- niepokoisz mnie mamo.
Czyję się jakbym była w ołowianym pancerzu. Spętana, bez możliwo#ci ruchu. Oddechu. Matka!

Niepokój jest we mnie wciąż. Teraz ten wirus. Co będzie dalej? Nakręcanie się wzajemne ludzi, naganianie do robienia zapasów, szał maseczkowy - też to przeszłam póki nie zrobiłam zapasu. Tylko po co? I tak nie ochronią.
Myśli - jak sobie dadzą radę? Czy z Warszawy zrobią miasto zamknięte? Czy zostać tu, czy jechać na działkę? No i mój szpital, terapia Młądej, moja rehabilitacja, konieczność poruszania się komunikacją - ostatecznie trzeba wszystko załatwić przed szpitalem. A co potem? A w szpitalu?
I zniecierpliwienie na samą siebie. Bo każdy wysiłek, stres - odbija się czkawką. Pogo, drgawki, totalny spadek sił i ból. Stawów. Hrabina psiach mać! A ja chcę latać, fruwać. Ogarniać tysiące rzeczy tak jak kiedyś. Być wszędzie.
To starość? Taki pakiet? Nie godzę się z tym.
Codzienna porcja - nasercowy, magnez, vit b12. Dołożę d3. Zobaczymy jaki będzie efekt. No i czaga. Na zwiększenie odporności.  Na wierzbówkę muszę poczekać. Herbata z bzu odpada. Skacze mi po niej ciśnienie, tak jak i po czarnej. Przemysłowej.
I poranne plany, które nie realizuję. I frustracja. I złość. I chęć ucieczki by żyć a nie mogę. Nie mogę zostawić matki. Mimo całego pakietu emocji które mi funduje.
Na razie chodzi. A co będzie gdy przestanie? Ból. Realny.
Młąda w maju wybywa. I dobrze. Musi się nauczyć ogarniać. Tam będzie musiała. I będzie tak długo jak trzeba będzie. A potem pójdzie na swoje.
Będę t~sknić, już tęsknię choć jeszcze jest.
I zostaniemy z matką z pakietem swoich nieprzyjemności, z mieszkaniem w rozsypce i zestawem zwierzaków. Jak to ogarnąć gdy z chodzeniem i siłami problem?
I wkurw na Pierworodną, potomka, Młądą. Nabrali zwierzaków a wszystko na mojej głowie. Bo nie wywalę do schronu a nikt nie weźmie dorosłych psów i kotów. I targaj babo ten majdan. Płać i zdychaj. A państwo żyją se bez zobowiązań które wzięli na siebie. Bezmózgi! I znów ratunek zupełnie niespodziewany - comiesięcznych pakiet whiskasa dla kotów. Od sąsiadki. Ciuchy od innej.
I tak se radośnie zaczynam dzień. Każdy poranek podobny do siebie. W beznadziei na zmianę, z ograniczeniami. Ze zmartwieniem co dalej. Ze sprawdzaniem konta - czy kapnęło coś? Na jak długo wystarczy?
Kiedyś robiłam zakupy spożywcze. Teraz uzupełniam do poziomu minimum. Gdyby nie to że Młąda przynosi obiady z Ośrodka - te których nie zjedzono, elegancko popakowane na porcje, to nie wiem co by było. Targa zupy, kompot.
Nie prosiłam, nawet do głowy mi to nie przyszło. Ona sama sobą.
I nie potrafię ich jeść. Zjada matka, ona. Mi nie przechodzą przez gardło.
I tak to. Mija gówniany dzień po bardziej gównianym. Noc po nocy. Kolejne odcinki serialu zwanym życiem.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz