niedziela, 27 kwietnia 2014

Rany... zakwitły kasztany...

Tym radosnym odkryciem powitałam dzień wczorajszy..
Bystra jestem...

Święta były, poniedziałek też fajny :p


Zapodałam wyjazd na łachę wiślaną. Szlag... łachę zabrała rzeka, został tylko ogryzek, do wody dojść się dało.

Dolazłam, zzułam obów i zrobiłam moczony poniedziałek stiopom. A co!

Stopy zgrzane musiałam schłodzić. Bo butki prawie ortopedyczne, wywkładkowane, ale... dzięki nim chodzę bez bólu.
Woda żywa, prawdziwa, zimna, aksamitna, jednym słowem taka jaka być powinna. :)

Po drodze Pierworodna z radościa odkryła nowe możliwości terenów nadwiślańskich. Znaczy się skład cześci do samochodów. Kradną je niedobe ludzie i tam rozbierają.

Okoliczności przyrody są korzystne. Z dala od ludzkiego oka, za lasami, za krzakami, na tzw terenie zalewowym. Piknie tam. Wielgachne trzy topole, każda ponad 5m w obwodzie, dzikie łąki. Ślady saren, jeleni, dzików, kun. W różnym stadium rozwoju. Sielanka :)

Pojechałyśmy dalej. Bo maszło mnie na kozie mleko.
Pyrkotałyśmy czarną drogą a tu nagle stado kóz i owiec się napatoczyło. Zajęty przejazd. Stoimy. Dzieciatko piorunem pognało do żywiny pstrykać foty a my siedzimy i czujemy się jak na safari. Tu łowca, tam kozioł, gdzie indziej małe pierdolotki skaczace radośnie. No ale ile można stać i napawać się.
Noga na gaz i powoli ruszamy. Młąda drze się czekajcie, Pierworodna-"skacz jak sarenka" ( po kilku wezwaniach).
Młąda jak łania śmiga, Pierworodna oczywiście z błyskiem w oku to przystaje, to daje gazu jak Młą już dopada samochodu. Myślałam, że znów będzie foch jak nieszczęście, ale nic, śmiech, żarty. Wesoło.
Jadziem dalej czarnom drogom.
Ludziska, rybołowcy, samochody, pytasie o drogę, znów pastwisko, kozy, łowiecki i ktuś. Siedzi na środku łąki z owcą.
Oczywiście musiałam poleźć i spytać o możliwość nabysia mleka. Jest. Nabyłyśmy. Zostawiłyśmy kontakt jakby bił zwierza. Bo mam chęć na dzikie mięsko. Znaczy się hodowane naturalnie. Bez gramulatów, chemii, antybiotyków i innych syfów.
Może co z tego wyjdzie?

Ludź nałączny skubał owcę. Trymował znaczy się. Łowca górska jak twierdził, ja się zupełnie na tym nie znam. Zrywał płatami runo. Dostałam z łowców dwóch. (Odbiorca hurtowy za czyste daje 1,40zł za kilogram-znaczy się duży żart) i zaczęłam się zastanawiać jak to obrobić.
Łąkowy mówił coby ze 2 razy przepłukać i wrzucić do pralki z niewielką ilością proszku na łagodne, wełniane pranie.
Jakbym tak wrzuciła to pralkę szlag by trafił. Nie wiem w jakich warunkach są trzymane, ale  kulek i dredów kupnych było trochę. Cierpliwie wycinałam syfek ( możecie myśleć o mnie żem świr - proszę bardzo:)), przelałam solidnie wodą, wrzuciłam w starą powłoczkę i sruuuu piore. Wyciągnęłam zbity, częściowo sfilcowany kołtun. Mina mi zrzedła... wywaliłam na balkon, schnie. A wczoraj w ramach relaksu siadłam se na słoneczku ze szczotką w łapce i zaczełam to rozplatać. Rzecz jest fajna. nie dość że mam za free czyściutkie runo to przy robocie myśl plącze się po łąkach, zwierzaczkach - sielankowo.

Nie wim skąd ale mam ogromne parcie na takie robótki. Coś dosłownie mnie zasysa, wciąga, wkręca. Muuuusze i już. To silniejsze od mła. Więc będzie runo do uprzędzenia, będzie wełna i coś z niej. Może na drutach a może coś wymłotkuję? Wymłotkuję????

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz