przychodzi lato, wysyp zielonego, a tak naprawdę to chyba potrzeba uzupełnienia niedoborów w organizmie, i muszę żreć zielone. Po prostu muszę, ponieważ po czymkolwiek innym bardzo źle się czuję. Wybór, i co niebagatelne, możliwość nabycia zielska, bardzo ułatwia mi życie. Od dwóch tygodni korzystając z tego całego dobra, praktycznie nie tknęłam glutenu. Że pożarłam czekoladę, że kukurydzki z cukrem i mikromiodem? Nie od razu Kraków zbudowano. Zresztą nie chodzi o rekordy a o lepsze, możliwe najlepsze samopoczucie.
Dobra, ja poranny zamulacz, pucuję rankiem warzywka i wiruję soczki. Szklanka rano i endorfiny lecą w górę. Banan na buzi i paszcza w skowronkach. Żadna spina, żadne myśli dołujące. Do pracy pojemnik zielska z sosikem i czad. Potem obiad w pracy - hmmm, wzbudzam konsternację. Bo zupę klar i owszem. i tylko mięsiwo i zielone. za inne grzecznie dziękuję i nawet jak mnie ssie, nie jem.
Kartoflaki, makaroni, kasze a szczególnie jaglaną omijam szerokim łukiem. Brzuszek po nich jak tamburynek.
Co poza poprawą nastroju? Luźne stawy. Ni stąd, ni zowąd stawy poluzowały. I to po kilku dniach picia nienachalnego soków. Niecałe pół litra, czyli nie za bogato.
Surówki - szczególnie ze szpinaku i innych zielonych listków - wciągam, zasysam. O smufi pisałam. O jarzynach na parze pisałam.
Generalnie stawiam na instynkt. Na głos ciała, to działa.
Ps. Przyzwyczajamy się do czegokolwiek ok 3 tygodni, więc dobrze przyzwyczaić się do dobrego żarełka. Dobre czyli nieprzerobione, najprostsze. Mięsko , mówią różnie, ja jadam. Piję kawę, z glebą. Liczę, że kiedyś tak naładuję się energią, że przestanę ją pić.
Byłabym jeździła po zielone dzikie ale stiopy. Sorki - później.
Zastanawiam się nad picem jodu ale mam odruch cofania na samą myśl, więc spada.
Jakby kto chciał dobre witaminki to oddam. Tabletek nie przyswajam. a fortunę magnacką wydałam nań. Dwie stówki w aptece.
Nie mogę, bo moje pudełko na człowieka choruje od razu. Normalnie gorączka itd. Totalny spadek odporności. Więc?
Ps. Nie ma w domu babeloa i to też dobrze mi robi.
Dobra, ja poranny zamulacz, pucuję rankiem warzywka i wiruję soczki. Szklanka rano i endorfiny lecą w górę. Banan na buzi i paszcza w skowronkach. Żadna spina, żadne myśli dołujące. Do pracy pojemnik zielska z sosikem i czad. Potem obiad w pracy - hmmm, wzbudzam konsternację. Bo zupę klar i owszem. i tylko mięsiwo i zielone. za inne grzecznie dziękuję i nawet jak mnie ssie, nie jem.
Kartoflaki, makaroni, kasze a szczególnie jaglaną omijam szerokim łukiem. Brzuszek po nich jak tamburynek.
Co poza poprawą nastroju? Luźne stawy. Ni stąd, ni zowąd stawy poluzowały. I to po kilku dniach picia nienachalnego soków. Niecałe pół litra, czyli nie za bogato.
Surówki - szczególnie ze szpinaku i innych zielonych listków - wciągam, zasysam. O smufi pisałam. O jarzynach na parze pisałam.
Generalnie stawiam na instynkt. Na głos ciała, to działa.
Ps. Przyzwyczajamy się do czegokolwiek ok 3 tygodni, więc dobrze przyzwyczaić się do dobrego żarełka. Dobre czyli nieprzerobione, najprostsze. Mięsko , mówią różnie, ja jadam. Piję kawę, z glebą. Liczę, że kiedyś tak naładuję się energią, że przestanę ją pić.
Byłabym jeździła po zielone dzikie ale stiopy. Sorki - później.
Zastanawiam się nad picem jodu ale mam odruch cofania na samą myśl, więc spada.
Jakby kto chciał dobre witaminki to oddam. Tabletek nie przyswajam. a fortunę magnacką wydałam nań. Dwie stówki w aptece.
Nie mogę, bo moje pudełko na człowieka choruje od razu. Normalnie gorączka itd. Totalny spadek odporności. Więc?
Ps. Nie ma w domu babeloa i to też dobrze mi robi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz