Przeniosłam się do nowej przychodni. Bliżej jest. Poprzednia po drugiej stronie torów więc dojazd przez przejazd lub pod wiaduktem. Nie lubię.
Potrzebna do nowej przychodni karta pacjenta z jego danymi, wizytami, wynikami badań itd. Zadzwoniłam, zamówiłam, odebrałam bez problemu. Po drodze postanowiłam zajrzeć w dokumenty bo to grubszy plik i tu niespodzianka. 1 zadrukowana strona na początku i 2 na końcu. W środku ok 60 kartek pustych. Pozostawię to bez komentarza.
W domu dopilnowanie mamy z lekami, śniadaniem. Chwila rozproszenia na schodach i noga nieszczęśliwie zawinęła się pod siebie. Ból i pani brzydkich obyczajów poleciała gromko w eter. Najpierw zadzwoniła sąsiadka - "słyszę że jesteś w domu? 😁" ja jestem, ona jest, odpoczywa po konferencji w brytfannie, więc wiadomo, kawusia i pogaduchy.
W drodze do niej a to kilka metrów witam się z kolejną sąsiadką. Tego widoku brakowało mi od roku. Sąsiadeczka znów na leżaczku opala się.
Pogaduchy pogaduchami a czas leci. Czas zbierać dupki. Ona do swoich zajęć, ja do swoich. Tylko co ja mam do robienia? Wszystko, i nie bardzo wiem od czego zacząć. Ja nie mam pomysłu, za to ma mama. Skończyła się woda, więc maszeruję do sklepu. W sklepie właściciel nabzdyczony jak to bywa ostatnio. Jakoś mnie to nie rusza. Straciłam szacunek do gościa gdy którejś zimy polecił pracownicom odśnieżać ulicę przed sklepem żeby klienci nie moczyli sobie bucików. Nie schody czy chodnik a ulicę. Nabija się z pracownic, które naprawdę się starają i ciężko pracują. Okropny typ.
Wracam do domu powoli, delektując się ciepłem. Sama siebie stopuję, bo i do czego się spieszyć? Do śmierci? I tak przyjdzie kiedyś. Po co gnać na jej spotkanie. No i stopa z lekka pobolewa.
W domu krótka pogaduszka z Babelotem i czas w sagany. Robię wołowinę po starobawarsku. Więcej w niej warzyw niż mięsa, ale nie ma problemu. Jest fasolka z puszki. Uzupełni.
Swoją drogą słuchając Braci Rodzeń dochodzę do wniosku, że poza węglowodanami w "czystej postaci" to dieta którą proponują jest typowo amerykańska. Mięcho, tłusto, sery żółte, jaja, fasola, warzywa w różnych opcjach. Mi to pasuje. Kocham warzywa, mięsiwo. Jaja też, ino ich jeść nie mogę. Ale kochać tak. 😁
Usiadłam na chwilę żeby "przejrzeć" poranne newsy a tu Babelot na dworek wyszedł. No to wyszłam i ja. Dzielnie potuptała do kaczek podrzucić im ślimaka a ja zabrałam się za odchwaszczanie. Drab tradycyjnie mnie nie odstępował na krok. Lala wytuptywała swoje godzinki. Przyjechała Młąda. Powiesiła hamak dla babci.
Babelot coraz bardziej się gubi w sobie. Po kilka razy pyta o to samo. Czyta mi po kilka razy ten sam fragment gazety za każdym razem pytając czy chcę posłuchać o jednej i tej samej rzeczy. Smuci mnie to a jednocześnie coraz bardziej rozczula jej bezradność i zagubienie. Etap nie pogodzenia się z tym chyba mam za sobą. To bardzo frustrujące i bolesne widzieć jak mama coraz bardziej jest niezaradna, zawiesza się. Już nie mogę jej zostawiać by zrobiła sobie śniadanie. Muszę pilnować bo zapomina. Na szczęście o lekach pamięta.
I tak to kolejny dzień mija. Wchodzę do Młądej z obiadem. Siedzi zapatrzona przed siebie i płacze. Tulę. Nie pytam. Czekam aż sama wyrzuci z siebie co boli. No i wyrzuca - mamo gdybym ufała tobie, to mogłabym ci wszystko powiedzieć. Ale nie ufam i muszę sama z tym żyć.
Zabolało. Zadra, kolejna wbita. Wychodzę bo gula w gardle rośnie. Nie jestem w stanie nic sensownego powiedzieć. Wracam wieczorem do mamy żeby sprawdzić czy wzięła leki i powiedzieć - dobranoc. Zaglądam do Młądej - zadowolona ogląda coś w necie, życzę dobrej nocy. Nie odpowiada rzucając przelotne spojrzenie zatopiona w swoim świecie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz