Nie ma co się czarować. Ostatni tydzień to jakaś masakra.
Wiecznie ból, cierpienie i łzy. Powód? Jakiś jest ale jeszcze nie dotarłam. Masakra. Nienawidzę tego!
W poniedziałek powiastka od komornika. Za przejazd na gapę z 2012 roku. Nerwy.
We wtorek ponad godzinna "konferencja" telefoniczna z terapeutą. Dopytywała się o pewne niejasne rzeczy testu, który robiłam że 2 tygodnie temu. Na 95% mam borderline. Czekam na spotkanie z nowym psychiatrą i jego opinią. Ale zgadzam się z tym. Wszystkie znaki na niebie i ziemi a przede wszystkim moja psychika i ciało na to wskazują. No i życie.
Wczoraj kolejne pismo od kolejnego komornika. Tym razem dla mamy. Jakieś odsetki od niezapłaconego podatku. A wydawało mi się że wszystko jest ok.
Potem Cepelek - chirurg plastyczny i wycięty fragment oblicza. Taki kapselek. Powędrował na histopatologię.
W międzyczasie histeria i potworne lęki. Bezustanne wydzwanianie do Młądej na oddział. Debilna rozmowa z jej lekarzem który jest zwykłym złamasem. I tyle.
Chirurgowi pokazałam zdjęcie mamy twarzy. Ma od lat zmianę, jakby narośl. Rośnie, maleje, znika i znów narasta. Diagnoza od rzutu okiem - rąk podstawno komórkowy.
Wychodzę z Cepeleku. Przymus kontaktu z Młądą. Nielogicznie i bezsensownie łapię taksówkę by do niej jechać bo się rozpadnę.
Szczęśliwie dzwonią z lecznicy że jakieś formalności do wyjaśnienia.
Jadę do przychodni. Kiedyś rejonowej. Proszę o receptę na leki mamy. Jędza z recepcji żąda spisu. Bo oni kart nie wyciągają. Obok stoi lekarz - jak się później okazało, jeden na całą przychodnię i milczy. Proszę o numerek do lekarza na już ponieważ potrzebuję dla mamy skierowanie do onkologa. W tym momencie wtrąca się lekarz z pretensjami i mordą. Że zarobiony, żeby w przyszłym tygodniu się umawiać. Wtrąca się pielęgniarka - że ona po 13 godzin pracuje. Chyba właścicielka tego przybytku.
Szczerze mówiąc nie interesuje mnie ani czy ile pracuje. Potrzebne mi kwity dla mamy.
Wkurwiona na Maxa drę ryja - to tak wygląda ta szybką droga onkologiczna?
Zapada cisza.
Lodowatym tonem ze zgrzytem wkurwionej piły informuję - to jest moja matka i zrobię co mogę dla niej a nawet więcej!
Zarobiona pani doktor przyjmuje jednego pacjenta z prędkością światła, potem ja a po mnie pustka. Nikogo.
Przychodzi Młąda. Wracamy do domu.
Padnięta, nieszczęśliwa. Samotność ją rozwala. W końcu decyzja. Jedziemy razem nach Otwock. Ona po Alaskę, ja by tu być.
W czasie drogi rozpierdziel totalny. Trzymam ją za rękę by się nie rozpaść.
W domu jako tako, choć co chwila oczy pełne łez i nieogarnięcie.
Młąda odjeżdża. Babelot idzie spać.
Siedzę w kuchni i staram się nie płakać. Czekam na telefon.
Pogadałyśmy.
Czekam na kolejny.
Aż dojedzie bezpiecznie do domu.
A w środku buzuje, szaleje burza. Serce zaczyna wariować. Jest źle. Tak źle jak wtedy gdy targnęłam się na życie. Gorączkowo szukam hydroxyzyny. Nie ma! Jest Triticco. Biorę okruszek. Czuję jak spokój powraca. Alleluja! Serce jeszcze klekocze ale coraz mniej.
Idę do łóżka. Odpalam jakiś vlog. Wyciszam się.
Dziś zupełnie inaczej. Spokojnie.
Jest plan na dzień.
Już po rozmowie z Młądą.
Ona psychicznie też lepiej.
Jest z nią Alaska.
Nie jest sama.
Taka myśl mi dzisiaj przyszła do głowy.
Że są ludzie, którym nie ma dnia by coś dupy nie skopało. A są tacy, którym do koszyczka wpada samo dobro.
Czemu?
Że życie jest przyjemne i łatwe a świat piękny - wiadomo że nie.
Życie jest parszywe a świat okrutny.
Tylko czase
Wiecznie ból, cierpienie i łzy. Powód? Jakiś jest ale jeszcze nie dotarłam. Masakra. Nienawidzę tego!
W poniedziałek powiastka od komornika. Za przejazd na gapę z 2012 roku. Nerwy.
We wtorek ponad godzinna "konferencja" telefoniczna z terapeutą. Dopytywała się o pewne niejasne rzeczy testu, który robiłam że 2 tygodnie temu. Na 95% mam borderline. Czekam na spotkanie z nowym psychiatrą i jego opinią. Ale zgadzam się z tym. Wszystkie znaki na niebie i ziemi a przede wszystkim moja psychika i ciało na to wskazują. No i życie.
Wczoraj kolejne pismo od kolejnego komornika. Tym razem dla mamy. Jakieś odsetki od niezapłaconego podatku. A wydawało mi się że wszystko jest ok.
Potem Cepelek - chirurg plastyczny i wycięty fragment oblicza. Taki kapselek. Powędrował na histopatologię.
W międzyczasie histeria i potworne lęki. Bezustanne wydzwanianie do Młądej na oddział. Debilna rozmowa z jej lekarzem który jest zwykłym złamasem. I tyle.
Chirurgowi pokazałam zdjęcie mamy twarzy. Ma od lat zmianę, jakby narośl. Rośnie, maleje, znika i znów narasta. Diagnoza od rzutu okiem - rąk podstawno komórkowy.
Wychodzę z Cepeleku. Przymus kontaktu z Młądą. Nielogicznie i bezsensownie łapię taksówkę by do niej jechać bo się rozpadnę.
Szczęśliwie dzwonią z lecznicy że jakieś formalności do wyjaśnienia.
Jadę do przychodni. Kiedyś rejonowej. Proszę o receptę na leki mamy. Jędza z recepcji żąda spisu. Bo oni kart nie wyciągają. Obok stoi lekarz - jak się później okazało, jeden na całą przychodnię i milczy. Proszę o numerek do lekarza na już ponieważ potrzebuję dla mamy skierowanie do onkologa. W tym momencie wtrąca się lekarz z pretensjami i mordą. Że zarobiony, żeby w przyszłym tygodniu się umawiać. Wtrąca się pielęgniarka - że ona po 13 godzin pracuje. Chyba właścicielka tego przybytku.
Szczerze mówiąc nie interesuje mnie ani czy ile pracuje. Potrzebne mi kwity dla mamy.
Wkurwiona na Maxa drę ryja - to tak wygląda ta szybką droga onkologiczna?
Zapada cisza.
Lodowatym tonem ze zgrzytem wkurwionej piły informuję - to jest moja matka i zrobię co mogę dla niej a nawet więcej!
Zarobiona pani doktor przyjmuje jednego pacjenta z prędkością światła, potem ja a po mnie pustka. Nikogo.
Przychodzi Młąda. Wracamy do domu.
Padnięta, nieszczęśliwa. Samotność ją rozwala. W końcu decyzja. Jedziemy razem nach Otwock. Ona po Alaskę, ja by tu być.
W czasie drogi rozpierdziel totalny. Trzymam ją za rękę by się nie rozpaść.
W domu jako tako, choć co chwila oczy pełne łez i nieogarnięcie.
Młąda odjeżdża. Babelot idzie spać.
Siedzę w kuchni i staram się nie płakać. Czekam na telefon.
Pogadałyśmy.
Czekam na kolejny.
Aż dojedzie bezpiecznie do domu.
A w środku buzuje, szaleje burza. Serce zaczyna wariować. Jest źle. Tak źle jak wtedy gdy targnęłam się na życie. Gorączkowo szukam hydroxyzyny. Nie ma! Jest Triticco. Biorę okruszek. Czuję jak spokój powraca. Alleluja! Serce jeszcze klekocze ale coraz mniej.
Idę do łóżka. Odpalam jakiś vlog. Wyciszam się.
Dziś zupełnie inaczej. Spokojnie.
Jest plan na dzień.
Już po rozmowie z Młądą.
Ona psychicznie też lepiej.
Jest z nią Alaska.
Nie jest sama.
Taka myśl mi dzisiaj przyszła do głowy.
Że są ludzie, którym nie ma dnia by coś dupy nie skopało. A są tacy, którym do koszyczka wpada samo dobro.
Czemu?
Że życie jest przyjemne i łatwe a świat piękny - wiadomo że nie.
Życie jest parszywe a świat okrutny.
Tylko czase
przytulam
OdpowiedzUsuń