wtorek, 8 listopada 2016

Łańcuszek

Pierwszego dnia w pracy trafiłam na kolesia chorego. ma maxa. siedział borok w kąciku i udawał, że wszystko ok. twardy chciał być. potem dochodziły do mnie echa kaszlu rwącego płuca . następny został trafiony akustyk, po nim manager, po nim mój osobisty szef, kucharz i tera ja.
wczoraj rano byłam nieco osłabiona, ale kładłam to na karb zmęczenia. wieczorem z krtani ryki i świsty rwały się mało rytmicznie i dotkliwie. noc przekichana. a to się pociłam a to telepało mnie z zimna pod 3 kołdrami.
polazłam do lekarza. infekcja wirusowa grypopodobna. 2 antybiotyki tak na wszelki wypadek, żeby się nie rozwinęło zapalenie płuc. dwa!!!! chwilowo leżę w łózku, córka zabawia mnie opowiastkami z życia, zapodałam sobie zupkę cytrynową z kolendrą, maść kamforową, ruthinoscorbin. popijam wierzbówkę, syrop z sosny, hinduską herbatkę z cynamonem, imbirem i chili, łykam olej cynamonowo-goździkowy i zobaczymy. jak nie będzie poprawy to trzeba będzie jednak sięgnąć po chemię.

i tak z wdzięcznością myślę:
-po coś łajzo chory przylazł do pracy?!

w kolejce pewnie już stoi kilku innych zainfekowanych a najradośniejszy będzie pogrom klientów. bo chory kucharz to chorzy klienci. ale fajnie :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz