poniedziałek, 7 marca 2016

krok po kroku

wyjechałam.
wracam. Wrapiam gały w bilet a tam...taram sympatycznym atramentem skasowany. ;)
paczę psu w oczy. Głęboko i szukam rady.
merdła dupskiem. I bądź tu mądry człeku. Na tak czy na nie?!
jazda na gapę w cenie mojego miesięcznego budżetu.
jakoś mnie nie stać.
decyzja podjęta. Druga strefa pieszo.
najpierw pozbycie się balastu. Nawilżenie runa leśnego. A potem w długą.
łomot samochodów łeb urywa, sońce świeci. Lezę i pić mi się chce. Psu tyż.
na kałużę popatrzyła z obrzydzeniem. Ja z kolei z liścia dębu owszem. No nie za bogato ale ciut schładza paszczę. Na bezrybiu i rak ryba. :)
powoli dopada mrok a ja oczojebnego ubranka nie posiadam. Taka nieprzygotowana. Szczęściem dochodzę do zabudowań, pobocza szerokie. Dotarłam.
2 godziny zajęło mi przejście trasy, którą autobus śmiga w kwadrans. Ale... Nie przeżułabym kurdybanka, nie buziałabym końskich pysków, nie obejrzałabym potężnego dębu z którego jakaś blać zerwała tabliczkę, że to pomnik przyrody. A co najważniejsze pokonałam kopyta. Odstresiłam się. Tak. Szlajanie się to je to co mam we krwi. Po oćcu :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz