Pamiętam słoneczny, nieco chłodny poranek. Nie wiem jakim cudem udało się Cioci wydłubać mnie o świcie z łóżka ale.. stało się.
Najpierw droga na krzyżówkę do PKS-u. Szybko, bo autobus dojeżdżał tak "na oko", wszak były to lata 60-te. Nudna droga, pamiętam jakiś most, ale może mieszają mi się inne, podobne wyprawy.
W każdym razie dotarłyśmy, jak dziś się przekonałam, do Góry Kalwarii.
Pamiętam ją z perspektywy siedzącego psa. Miałam może ze 3 lata.
Stałam pod arkadami czekając na Ciocię. Dokoła pełno handlarzy i handlarek. Wiklinowe kosze zapełnione jajkami, kurami, kaczkami. Przaśne wory pękate żytem, owsem, pszenicą. Cycate babiny w pozawijane w wielkie, wełniane, w kratę chusty. Sękatymi rękami spalonymi słońcem podsuwały do obejrzenia jaja, do spróbowania śliwki. Z poradlonej twarzy z troską patrzyły bystre, zmęczone życiem oczy czujnie oceniając potencjalnego nabywcę. Pod chustką trwał nieustanny proces rachowania. To na podatek, to na papę na dach, to na buty do szkoły dla wnuka. Bezustanne rachowanie. Troska nieustająca.
I dziś znalazłam się dokładnie w tym samym miejscu prowadzona wspomnieniem, śladem, tropem przeszłości.
Są arkady, takie mikro sukiennice przy ratuszu, szkole muzycznej, pomiędzy przystankami dla i wsiadających.
Gdzie była ulica, kocie łby-niewygodne dla małych stópek, są miejsca parkingowe. Jest cicho, sennie. W jesiennym, ciepłym słońcu, na skwerze pomiędzy-ludzie na ławkach. Pojedynczo, w parach. Jakaś przedziwna magia unosiła się w powietrzu. Jakby....
Nie ma co ukrywać, mam fioła totalnego. Kocham wędrówki po kościołach. Kocham ciszę Sacrum. To przedziwne skupienie....więc siłą rzeczy zaszłyśmy do Ojców Marianów. Pięknie, barokowo..
Ale nie w tym rzecz się miała. Głównie szłam Smętkiem. Za Ciocią, która co roku bywała na początku czerwca albo w Górze albo w Prażmowie. Na obchodach uroczystości św. Antoniego z Padwy.
Tak, wyruszyłam śladem Cioci, szukałam miejsc w których była.
Źródełko św. Antoniego, za kaplicą pod Jego wezwaniem-niestety niedostępną-nabrałyśmy wody do butelki.
I z powrotem na górę, bo kolejnym celem było nabycie figurynek maciupkich tegoż Antoniego. (Przez lata nosiłam je w torebce, zawsze przy sobie, i nigdy, nigdy nie spotkało mnie w tym czasie nic złego. A stan wojenny był, woziłam Sołnieżycyna od niechcenia, bywałam w podejrzanych domach, ech! i zawsze bez szwanku. Więc figurynki. a tu nieszczęście :)-sklepik otwierany po mszach, najbliższa o 19-tej, a o 20-tej to już na bank nikt go nie otworzy.
Z kościoła wychodzi starszy, postawny człowiek. Nogi same mnie niosą za nim. Czemu? Nie wiem, ale idę.
-Szczęść Boże Ojcze - drę paszczę
Staruszek odwraca się zaciekawiony, z uśmiechem. Odpowiada jak należy.
-Przepraszam, że tak zaczepiam, ale czy Ojciec orientuje się czy jest możliwość nabycia figurynek św. Antoniego. Bo sklepik zamknięty, przyjechałam specjalnie z Warszawy, no i klops.
-Proszę za mną. Przypadkiem mam klucze. Wybierze sobie pani co potrzeba.
Idę za starcem i radość we mnie cichutko pika. Zakupki, wdzięczne poziękowanie i idę do Młądej.
A On odwraca się do mnie i pyta:
-Skąd pani wiedziała żeby mnie zaczepić ( Bo On nigdy nie dysponuje kluczami )?
Co odpowiedzieć kombinuję i w końcu walę prawdę:
-Nie wiedziałam, nogi same sobie szły, Pan prowadził.
Uśmiechnął się zagadkowo. I tak się rozstaliśmy.